
Zwyczajne popołudnie, 14 października. W jednej chwili z powierzchni Ziemi znika 2% ludzkości. Ludzie nie dostają zawału, nie zamieniają się w kamień ani nie zostają zabrani przez zielony promień z kosmosu. Po prostu nagle ich nie ma. Znikają małe dzieci i dorośli, pojedyncze osoby i całe rodziny, szarzy obywatele i… chociażby Tom Cruise. Ci, którzy zostali, podejmują desperackie próby odnalezienia przyczyny tragedii. Najlepiej także sprowadzenia ofiar z powrotem.
Brzmi jak początek serii science-fiction?
Pewnie mogłoby nią być. Gdyby nie fakt, że samo zniknięcie to tylko nieszczególnie ważny, poboczny wątek.
Akcja „the Leftovers” nie rozgrywa się bowiem w rządowym laboratorium, a głównymi bohaterami nie są walczący o ludzkość naukowcy, żołnierze, ani członkowie rządu. Historia rozpoczyna się w małym miasteczku Mapleton, w którym trzy lata po tragedii mieszkańcy wciąż zmagają się z przybierającą wiele oblicz stratą. Widz ma więc możliwość zobaczenia świata z perspektywy samotnego ojca zagubionej nastolatki, kobiety, która straciła męża i dwójkę dzieci, członkini powstałej w związku ze zniknięciem sekty, a nawet uznawanego za szaleńca starszego pana, który twierdzi, że słyszy głosy tych, którzy odeszli. Nie zostaje też nagle wrzucony w wir niesamowitych wydarzeń odmieniających życie mieszkańców. Oczywiście, z biegiem czasu zaczynają dziać się rzeczy dziwne, nawet nadprzyrodzone… generalnie ma on jednak okazję obejrzeć swego rodzaju „niecodzienną codzienność”, z którą mierzą się zupełnie zwyczajni ludzie. Dla widza jest to wprawdzie istne długo niewiążące się w spójną całość szaleństwo rodem z „Lost”, dla nich – życie.
Zachęcona zostałam w sposób nietypowy, bo przez odnalezioną przy okazji kręcenia filmu muzykę oraz artystyczne intro, które od razu przypadło mi do gustu. Do pierwszego odcinka przymierzyłam się raczej sceptycznie, ponieważ i recenzje były zróżnicowane i tytuł nieszczególnie znany. Weekend później, po skończeniu drugiego sezonu, nie miałam wątpliwości, że „Pozostawieni” (choć jednak wolę nie tłumaczyć i zostać przy „the Leftovers”) trafiają na moją „top listę”. Dlaczego tak wychwalany przeze mnie serial nie jest hitem na miarę „Gry o tron”? Wydaje mi się, że niektórzy nie tego się spodziewali. Zamiast lekkiej produkcji o poszukiwaniu zaginionych w dziwnych okolicznościach osób otrzymali dzieło ciężkie i refleksyjne, z długimi (pewnie czasem przydługimi), artystycznymi ujęciami i niespiesznie rozwijającą się akcją. Z muzyką, która scenę o szukaniu bajgla w zaciętym tosterze usiłuje zamienić w emocjonujące, refleksyjne i wypełnione symboliką wydarzenie. Taki styl jednak też potrafi ująć.
O czym tak naprawdę jest „the Leftovers”?
Powiedziałabym, że o wielu sprawach. O rodzinie, traumie, moralności… długo by wymieniać. Przede wszystkim jednak o ludziach w obliczu tragedii, straty, i, co chyba wbrew pozorom najważniejsze, niewiedzy… bo zupełnie innym uczuciem musi być pochowanie bliskich niż wieczne oczekiwanie na ich niepewny, raczej nieprawdopodobny powrót.
INTRO:
ZWIASTUN:
PS. Polecam też wszystkim, którzy zapoznali się z pierwowzorem Toma Perrotty – to chyba jedyny znany mi przypadek, gdy adaptacja przewyższa oryginał.